(Treść kazania wygłoszonego podczas Uroczystości Wszystkich Świętych 1 listopada na cmentarzu parafialnym w Sierpcu przez ks. kan. dr hab. Sławomira Zalewskiego – proboszcza naszej parafii)
Kiedyś pewien dziennikarz zapytał jednego z wielkich myślicieli, jakie jest najstraszniejsze, najbardziej przerażające słowo. Próbował zasugerować odpowiedź: Czy to nie są słowa: Przeklinam cię!, ponieważ są życzeniem zła człowiekowi i chęci oddania go w szpony demonów. Nie – padła odpowiedź. To może biblijne Biada, które wypowiedział Jezus w Ewangelii? – kontynuował dziennikarz. Po nim bowiem następowało zapowiedź wielkiej kary, jak wtenczas gdy Jezus powiedział: Biada tobie Korozain! Biada tobie Betsaido. Bo gdyby takie rzeczy [tzn. cuda] działy się w Tyrze i Sydonie już dawno by się nawróciły, siedząc w worze i popiele. Toteż Tyrowi i Sydonowi [to były miasta pogańskie] lżej będzie na sądzie niżeli wam! (Łk 10, 13-14). Też nie – padła odpowiedź ze strony mędrca. Zrezygnowany dziennikarz odparł: Jakie zatem? Mistrz przez chwilę się zastanowił i odpowiedział: Za późno. Dziennikarz zdziwiony zapytał: Dlaczego? Mistrz wtedy zrobił miniwykład: Ponieważ oznacza coś, czego nie można odwrócić, czego nie można cofnąć, choćby najbardziej się pragnęło i chciało, np. słowa, które zraniły jak ostry miecz. Najgorzej jednak, gdy ktoś stwierdzi na łożu śmierci, że przegrał swoje życie i jest za późno, aby je naprawić.
To pewien paradoks, że stajemy dzisiaj na cmentarzu, miejscu pochówku wielu osób; wpatrujemy się w groby naszych zmarłych, którzy odeszli z ziemi; przypominamy ich życie, którego nie mogą powtórzyć. Tylko tablice przypominają o ich przeżytych latach. W tym miejscu śmierci i ludzkiego smutku mamy odwagę mówić o życiu, i to jeszcze dobrym, udanym życiu. Miejsce spoczynku i jakby śmierci, staje się miejscem głębokiej refleksji i zadumy nad udanym życiem. Prawie że niemożliwe. A jednak.
Nieraz patrzę na współczesne społeczeństwo, na wielu ludzi młodych, w średnim wieku i starszych. Wszyscy są ludźmi strachu i ucieczki – choć zarazem kreują się na mężnych i odważnych; ludźmi nie chcącymi poruszać ważnych tematów – a to jest tchórzostwo, chociaż mówią, że są niezależni i stawiający bezkompromisowo najtrudniejsze pytania; ludźmi uciekającymi od rzeczywistości, od poważnych problemów i od faktów, iluzjonistami, choć nazywają siebie największymi realistami. Nikt nie chce mówić o prawdziwym życiu, prawdziwej kondycji człowieka, o kruchości życiu, o śmierci. A my paradoksalnie chcemy na tym miejscu śmierci i jakby braku życia mówić właśnie o życiu, i to życiu udanym, o życiu wielkim.
Pytam nieraz siebie i innych: jakie jest udane życie? Co decyduje o życiu spełnionym i radosnym? Czym się kierować, ażeby mieć pokój serca i życzliwość? Czy posiadanie pięciu samochodów daje szczęście? To nie jest złe, a wręcz dobre, jeśli nie zdobyte na krzywdzie ludzkiej? Czy najlepsze, markowe ciuchy zaspokoją pragnienie ludzkiego serca? Czy one wypełnią ludzkie tęsknoty za miłością? Czy zawrotna kariera pozwoli na ugaszenie tęsknoty bycia w bliskiej relacji z drugą osobą, rodziną? Czy martwe rzeczy ożywią martwe serce? Czy przywrócą mu życie? One mogą podtrzymać stan wegetatywny, ale nigdy nie rozwiną piękna i uroku życia. Bo ono znaczy coś więcej niż wszystkie rzeczy świata i przyjemności, które jeśli są godziwe, nie nabyte krzywdą ludzką, stanowią dobro. Dzisiejsi święci, ludzie o wielkich sercach pokazują nam, co jest w życiu najważniejsze, co najpiękniejsze.
W naszej farze w niedzielę skończyliśmy rekolekcje ewangelizacyjne odnowy w Duchu Św. Był to ostatni etap zwany ożywieniem charyzmatów albo relacji i bliskości z Bogiem. Jak wiele osób doświadczyło czułości i dobroci Jezusa, Jego troski tak dotykalnej i namacalnej, której nie potrafi dać nic i nikt. Jak On utwierdzał i pobudzał do miłości i czułości wobec najbliższych. Nie tyle ważne były dobra materialne, ile te niewymierne, niewidoczne, i niemierzalne, ale jak bardzo realne i doświadczalne. One pozwalają przezwyciężyć wszelkie trudności i przeciwności, aby cieszyć się osobą, jej bliskością i miłością. Jezus uczy prawdziwej i najgłębszej miłości. Do jednej osoby podczas niedzielnej modlitwy powiedziałem, że mam obraz pustyni, który odnosi się do jej życia. Nie wiem, gdzie ta pustynia jest i czego dotyczy, lecz zalega gdzieś w jej sercu i je niszczy. Wówczas spuściła oczy, popłynęła jej łza po policzku i powiedziała, że nie przebaczyła jednej z bliskich osób, która ją skrzywdziła. Ona ją wręcz nienawidzi. Otworzyły się na dar przebaczenie – dar Ducha Świętego. Zaczął się proces uzdrawiania, a ona poczuła się nareszcie wolna. Radość na powrót wstąpiła w jej serce. Mogła dokonać tego wielkiego dzieła wraz z Jezusem, który pierwszy przebaczył na krzyżu. Miłość Jezusa uzdrowiła i uzdrawia ją w dalszym ciągu.
Do równie pięknej miłości dorastał każdego dnia Karol Acutis, Włoch, żyjący w czasach współczesnych. Zmarł bowiem w 2006 r. Był zwykłym chłopakiem, który lubił przygody i spotkania z kolegami. Ciągle uśmiechnięty z gotowym sercem do niesienia pomocy. Lubiany przez kolegów, nie wywyższa się ani epatuje swoim talentami. A miał ich sporo. Interesuje się światem i zadaje trudne pytania. Zarazem niesamowicie uzdolniony w dziedzinie informatycznej. W wieku 10 lat pisze programy informatyczne, które są same w sobie skomplikowane. Czyta książki z informatyki przeznaczone dla studentów z politechniki, mając zaledwie kilkanaście lat. Jest geniuszem komputerowym. Przy tym posiada świetną pamięć: potrafi wyrecytować długie fragmenty Pisma Św. czy Katechizmu Kościoła Katolickiego.
W parze z nieprzeciętnym zdolnościami podąża u niego niezwykle głęboka wiara. Mając 7 lat, przystępuje do I Komunii św. To jest jeszcze dziecko. Normalnie inne dzieci w późniejszym wieku dopuszczane są do tego sakramentu. Ks. proboszcz zrobił wyjątek. A Karol zrobił szalone postanowienie, że nie opuści Mszy św. I nie chodziło bynajmniej o niedzielną Mszę św., ale – o Mszę św. codzienną. Nie był bez Jezusa żadnego dnia przez 8 lat. Nawet kiedy wyjeżdżał na wycieczki, to pierwszym jego celem było znalezienie kościoła i uczestnictwo we Mszy św. Zafascynowany obecnością Jezusa Eucharystycznego, Jego bliskością powtarzał, że Msza św. jest autostradą do nieba. On już widział sens swojego życia w Jezusie tu na ziemi, a potem w niebie po śmierci. Umiał się bawić, korzystać z dobrych przyjemności i być z Jezusem. Chrystus bowiem niczego człowiekowi nie odbiera, przeciwnie udziela w nadmiarze. Można powiedzieć, że Karol posiadał czystą radość i piękno, smak życia i umiejętność zabawy dzięki wierze w swego Mistrza i Przyjaciela Jezusa. Kiedy przegrywał walkę fizyczną z chorobą – złośliwą białaczką, to pragnął jeszcze sakramentu namaszczenia chorych. Kapelan, który go udzielał, dzielił się swoim doświadczeniem: „Zobaczyłem bladą i umęczoną twarz chorobą, a zarazem niezwykle promieniujący pokój i niezapomniany delikatny uśmiech”. Powiedział, że czekał na ten sakrament. Na smutek i cierpienie matki odpowiadał, że idzie do życia i da jej więcej synów, niż sobie wyobraża. Umierał, mając zaledwie 15 lat. W ostatnich dniach życia powiedział: «Umieram szczęśliwy, ponieważ nie zmarnowałem ani jednej minuty mego życia na sprawy, które nie podobają się Bogu».
Kochał swoich rodziców, kochał życie, miał przyjaciół. Do jego matki piszą młodzi ludzie, dziękując jej za tak wspaniałego syna, który uczy sensu życia i prawdziwej radości. Proszą o zdjęcia. Modlą się za jego wstawiennictwem. Jego matka, która przed śmiercią syna była trzy razy w kościele: gdy przyjmowała po raz pierwszy Komunię św., na bierzmowaniu i ślubie, teraz stara się, jak syn, być codziennie na Eucharystii i adoracji. W Jezusie odnalazła życie, który ani na moment nie oddalił jej od życia ziemskiego, ale nadał piękno i głębię. Wszystko się uporządkowało i nabrało nowego blasku, promieniującego światła. Płycizna gdzieś odeszła, zewnętrzne szmatki i blichtr został gdzieś z tyłu, a ona doświadcza radości, pokoju serca, głębiej patrzy na ludzi, radość znajdując w niesieniu pomocy duchowej i przyjaznych rozmowach.
Można do naszych skromnych ale wspaniałych bohaterów odnieść piękne słowa poety, który pisze o cichości serca, która wynika z głębokiego posiadania sensu życia i wiary. Można bowiem tę cichość boskiej miłości i pokoju łatwo stracić w gmatwaninie i krzyku świata.
„O, jak ostrożnie niosę ciche serce moje,
O, z jak niezmierną trwogę niosę je przez życie.
Omijam drogę, którą torują przeboje,
Omijam strome ścieżki, gdzie grozi rozbicie.
Bo z takim trudem dałem mu ciszę ukojną,
Z takim trudem zdobyłem dla niego ostoję,
Przystań dla umęczonych milczącą, spokojną,
O, jak ostrożnie niosę ciche serce moje” (L. Staff, Puchar mojego serca, w: Sny o potędze).